sobota, 29 lipca 2017

Narodowa gora Slowakow: Krywan

Krywań. Brzmi jakoś tak wyniośle, dumnie. Jak wejdzie do głowy, to nie chce wyjść. I tak nam w zeszłym roku wszedł. I został. 



Czerwiec 2017. 
Weekend bożociałowy. Jedziemy. Aaaale stop, czytam, że szczyty otwarte są dopiero od 16 czerwca, a jutro 15. Wahamy się jak baca przed drugim dniem wesela. Czytam więcej, bo pierwszy raz na Słowację jedziemy sami, pierwszy raz planujemy zdobyć słowacki szczyt. Pada na Sławkowski, który jest dostępny wcześniej. W międzyczasie doczytuję, że podobno jednak iść można wszędzie, ale trochę przygnębiona nowościami, wolę nie ryzykować. 

Lipiec 2017.
W sobotę o 13 wykupuję ubezpieczenie na dzień następny, po 14 ruszamy z domu do Zakopanego. Mamy pasażerów, jedziemy trochę okrężnie, więc jesteśmy na kwaterze późnym wieczorem. Nastawiamy budzik na 4:00. Noc krótka, pobudka niezbyt miła. Gdzieś w głębi serca strach przed nieznanym. Niby z Tatrami jesteśmy obyci, ze słowackimi już też, no ale... Strach pogłębia się w trakcie jazdy - nad Tatrami czarne jak smoła chmury, tak straszne, jak czarne. Ale nie deszczowe, przynajmniej nie wyglądają i nie pada. Ale trzymają się gór. Chwila zawahania, czy jechać dalej. No ale jak inaczej? Pogoda miała być super, trochę chmur, ale dużo przejaśnień nad Krywaniem. Kolejne dni naszego pobytu to burze, więc jedynie dziś. Dojeżdżamy w końcu do Starego Smokowca, trasą już znaną, mijamy go i jedziemy dalej - w nieznane. W końcu jest Szczyrbskie Pleso. Parkujemy i szukamy jakiegoś szlakowskazu. Nie dorobiliśmy się jeszcze ani mapy słowackich dróg, ani Tatr. Ups. Po 10 minutach łażenia znajdujemy szlakowskaz: 4h20m na Krywań. Ufff, spodziewałam się ponad 5 godzin, więc od razu mi jakoś lepiej. Idziemy.




Dochodzimy do jeziora, chmury wiszą nisko, kolejna chwila zawahania. Ale stwierdzamy, że idziemy. Mamy przecież godzinkę doliną, w razie czego wrócimy. Po około 30 minutach zaczyna padać. Nosz kurczę, a my przecież nawet płaszczy przeciwdeszczowych nie mamy, bo wczoraj późno przyjechaliśmy, a dziś rano nigdzie nie było, gdzie było otwarte - ani w Gamie, anie na stacji paliw. Akurat jest rozstaj dróg na Bystrą Ławkę, więc chwilę siadamy, czekamy 3 minuty. No i co? Idziemy! Deszczyk jeszcze chwilę pada i przestaje. W duchu się ciesze, bo jedną z rzeczy, której w górach nienawidzę i nie praktykuję, to zawracanie z drogi. Zdarzyło mi się to dwa razy w życiu - raz podczas burzy na Kopie Kondrackiej, kiedy pioruny latały nam nad głowami, drugi raz w Bieszczadach, kiedy w zimie po prostu nie było przejścia, tyle śniegu. Idziemy. Idziemy kolejne pół godziny i dochodzimy do rozstaju szlaków. 3:15 na Krywań. 




Ok, chodu! Pierwsze minuty są mocno strome, nabieramy wysokości, bywa duszno, ale idziemy lasem. Czas mija szybko. Po ok. 20 minutach może zaczynają się kamienne schody, szeroki szlak i idziemy pod górę. 






Wychodzi słońce nad nami, pięknie widać Słowację, ale nad Tatrami nadal chmurzyska. Idziemy i idziemy, dochodzimy w końcu do pięknej równości. Pojęcia nie mam, jak to się nazywa, ale w końcu kawałek równego, dość wysoko i ze świetnymi widokami. Jakby jakaś dolina położona ciut wyżej. 



Dalej idzie się w górę, kawałeczek dość wymagający (stromo), a później idzie się super. Do samego rozdroża pod Krywaniem. Idziemy zgodnie z czasem, zmienia się otoczenie z trawiastego na skaliste, robi się strasznie (chmury ciągle wiszą), ale już wierzchołek blisko. Chwila odpoczynku i w drogę. 








Pierwszy moment miniwspinaczka, a dalej skalisty chodnik i schody, idzie się fajnie, jest dość chłodno, więc dla mnie idealnie. Im bliżej wierzchołka, tym wyraźniej widać krzyż i wspinających się na czworaka ludzi. Trochę zmęczenie i niewyspanie daje się we znaki, więc robię co trochę przerwy, ale jak widzę cel, to i idę chętniej ;) Stoję i patrzę, jak coś spada - łupież? Serio? Bo raczej nie śnieg w połowie lipca. A jednak! No nic, idę dalej, jestem blisko, czworakuję, idzie się sprawnie i trudności brak (no, może w jednym miejscu mam problem, gdzie postawić nogę) i zastanawiam się, jak stąd zejdę, że pewnie nie zejdę, no bo właśnie - jak? W końcu jestem na szczycie i co? I mleko! 

Nie widać nic, pada śnieg, jest pieruńsko zimno (odczuwalna poniżej zera, woda na szczycie zamarznięta). Zimno mi w dłonie, chociaż nogi mam gołe (i słyszę "ubierz się!"). Jakieś chłopaki tuż przed moim wejściem mówią do siebie: "idziemy stąd, lepiej nie będzie". Mówię: "dzięki...". Chwilę jesteśmy na szczycie, trochę nawet się rozjaśnia, ale polskich szczytów nie widać, jedynie, jak i przy wchodzeniu, słowackie w chmurach. No trudno. 





Długo nie wytrzymujemy, schodzimy. I jak się okazuje, nie wiem kiedy i nie wiem jak, ale jestem już niżej, bez większych problemów pokonując to, czego najbardziej się bałam. Podążając na Rozdroże pomyliłam szlaki i tu miałam mały problem - skróciłam sobie odległościowo szlak, ominęłam szlakowskaz, krzyknęłam do męża, ludzie popatrzyli jak na wariatkę, nogi trzęsły się jak galareta, ale powolutku zeszłam po niestabilnych kamyczkach i kamieniach. Pogodę przy schodzeniu mieliśmy taką samą, jak przy wchodzeniu - nad Niżnymi słońce, nad Wysokimi chmury. I trochę deszczu. A będąc już w okolicy jeziora naszym oczom ukazało się... błękitne niebo nad Tatrami Wysokimi... i padło pytanie mojego męża: "po co mnie budziłaś o 4? mogliśmy wyjechać o 9 i mielibyśmy teraz tak", ale jak się okazało - nie minęło pół godziny i znowu naszło się chmur. Ufff ;) 


I tak, patrząc na poranną pogodę, mieliśmy dużo szczęścia i względną pogodę na szczycie. Co ciekawsze, znajoma z Zakopanego wieczorem mówi, że świetną mieliśmy pogodę na wędrówkę, my oczy jak pięć złotych, a ona, że w Zakopanem było pięknie, nad Tatrami mało chmur i tylko raz był przelotny deszcz. Taka złośliwość losu. Chociaż, podsumowując, ja wolę chodzić, jak jest chłodniej, fakt - widoki mogłyby być trochę lepsze, ale i tak nie było najgorzej. Wyprawy nie żałuję, Krywań nie zając, kiedyś jeszcze go odwiedzimy, bo zostawił miłe wspomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz